2.11.14

defunct

Mania Musica jest już od dłuższego czasu denatem; można mnie znaleźć na http://warpedportraits.blogspot.co.uk/

1.3.13

HTDA - Welcome Oblivion


Trent znowu to robi. Im jest starszy, tym bardziej lubi frustrować swoich fanów. Poprzednią trasę koncertową nazwał "Wave Goodbye Tour", teraz obwieszcza start nowej i opowiada o tym, jak to z kolegami "dyskutuje czym jest Nine Inch Nails i otwiera się na nowe pomysły". Oczywiście, ani słowa o nowej płycie. Co, natomiast, dostajemy, to Welcome Oblivion, wydane pod przydługim i jakby bezsensownym szyldem "How To Destroy Angels". "How To Destroy Angels" przypomina mi, że w sumie założyłem parę lat temu z kolegą formację metalową o nazwie "Masters of The Postmodern Vortex Caught in The Act". Jeżeli skalę sukcesu mierzyć długością nazwy, to jesteśmy na dobrej drodze; póki co pracujemy ostro nad tym, żeby polubić metal.

Najlepsza płyta TR, czyli "Strobe Light"
stanowi prawdziwy dyplom hipsterstwa.
Dla każdego fana Trenta cover art nowej płyty powinien być przypominajką ARG-a związanego z wydaniem Year Zero, co stanowi pewien istotny trop. Po pierwsze, Trent osuwa się coraz bardziej w glitchujące brzmienia, połamane, elektroniczne rytmy, bez porzucenia jego charakterystycznych zagrywek harmonicznych i dysharmonicznych. Po drugie, płyta ta już bardzo wyraziście daje do zrozumienia, kto w tym duecie muzycznym nosi spodnie. W pierwszej EP-ce Mariqueen miała dużo mocniejszą rolę, w Welcome Oblivion jest już zdecydowanie bardziej w tle muzyki Trenta; wychodzi to płycie raczej na dobre.

Dosyć zabawnym efektem ubocznym tej dominacji jest to, że przy większości utworów lada moment spodziewam się usłyszeć głos Trenta. Nie znaczy to, że Mariqueen jest tu piątym kołem u wozu, wręcz powiedziałbym, że moje ulubione utwory z tej płyty mocno konceptualnie bazują na jej wokalu - wreszcie czasami słyszalnym w pełnej krasie, bez dziesiątków reverbów, delayów czy przesterów, bez dominującego poprzednie EP astmatycznego szeptu przywodzącego na myśl francuski sexypop. Najciekawszym muzycznie utworem płyty jest prawie siedmiominutowy Ice Age, w którym dość warsztatowy śpiew Mariqueen słychać czysto, co świetnie łączy się z trentowymi porządkami tonalnymi, lekko przesterowanym padopodobnym czymś w tle i okazjonalnymi dysharmonizującymi dźwiękami, rujnującymi coś, co w innej aranżacji mogłoby być stosunkowo przyjemnym i hipsterskim utworem pop. "Ice Age" z samym tylko Trentem nie mogłoby się udać.

This is the key to understanding
czemu HTDA istnieje.
Problematycznym potrafi być za to, kiedy Trent na dobre wykorzystanie śpiewu żony nie ma pomysłu. W pierwszych dwóch utworach płyty równie dobrze mogłoby go nie być, nawet chyba by na tym zyskały, chociaż i tak byłyby dość męczące; w "How Long", który jest chyba promowany jako pop-wizytówka płyty, Mariqueen często brzmi jakby naśladowała TR z "All The Love in The World". Gdzieniegdzie śpiewają w duecie, i to głos Trenta zdaje się być tym wiodącym. Takich drobnych wejrzeń w ich pożycie artystyczno-seksualne jest na płycie dużo, do tego stopnia, że ośmielam się twierdzić, że wkład wokalistki w kompozycje na płycie jest bliski zeru, a mąż (niezawodnie w koszulce typu wife-beater) rozstawia ją cyfrowo po kątach. MR śpiewa albo bardzo warsztatowo, albo jak dużo ładniejsza wersja męża: trochę wyższa i z biustem, tylko usta chyba silikonowe.

Podsumowanie płyty, w związku z powyższym akapitem, przedstawię tak: płyta jest ciekawa, i brzmi jak swoisty blend dojrzalszych wersji estetyki "With Teeth" i "Year Zero"; nie wiem tylko, czy ktoś poza trentofilami znajdzie siły, żeby przebić się przez pierwszych kilka utworów i dać wystarczająco dużo kredytu zaufania żeby wczuć się w ogólny koncept formalny. HTDA potrzebuje formalnej rewolucji, żeby stanąć mocno na własnych nogach i przyciągnąć własnych fanów niezależnych przynajmniej częściowo od fanbase'u NIN - a na to Trent jeszcze, najwyraźniej, nie jest gotowy. Albo już nie jest gotowy, bo może chodzi o to, że jest stary i mimo siedzenia na siłowni niedługo umrze <3.

Płyty można w całości posłuchać na Groovesharku 

21.12.12

Theatre of Hate



Theatre of Hate to u nas raczej mało znany (przynajmniej nie znam nikogo, kto by go znał) projekt postpunkowy z początku lat '80. Wydali de facto jedną płytę, potem się rozpadli, rzecz charakterystyczna dla projektów muzycznych z tej półki i z tych czasów - a to się ktoś powiesi, a to pokłóci. To postpunk pełną gębą: zachowanie punkowego filth&fury w połączeniu z bardziej zaawansowanym pomyślunkiem formalnym.

O zespole warto wspomnieć, bo to przypadek rzadki: jedna z niewielu kapel, która po Pistolsach była w stanie uchwycić tego charakterystycznego, brudnego wkurwa, którego wszyscy lubimy i kochamy. "Freaks" jest najdobitniejszym tego przykładem - wokal się łamie i brzmi jak wycie człowieka na skraju załamania nerwowego, poruszający wewnętrznego jaskiniowca rytm wyznaczają bardzo mięsiste, agresywne i uparte bębny. Są dwa różne wykonania tego samego utworu - obie powyżej. Drugie wykonanie jeszcze jest surowsze, ma ograniczone wtręty elektroniczne, a zamiast motywu cyrkowego grane jest coś innego (nie jestem dokładnie pewien jaka jest za tym historia, ale zdaje się, że "surowsza" to jakiś outtake, albo prekursor). Warto ściągnąć całą płytę "Westworld"; nie jest w całości oparta na postpunkowym wkurwie, ale jest go na niej dużo, a ToH miało bardzo charakterystyczny i wyjątkowy styl, z którym w przypadku sympatii do gatunku po prostu trzeba się zapoznać.

***

Przy tej okazji chciałbym prosić o pomoc: mam poważny problem ze zrozumieniem co Brandon śpiewa miejscami (a tekstów na necie, z tego co mówi moje google-fu, nie ma). Jeżeli ktoś chciałby się przyłączyć, zachęcam. Póki co słyszę coś takiego, w nawiasach podkreślam niejasności:

What made you stop and stare
is it now close and (in?) here (wut)
or is it something I can fear(?)
Prejudice (bardzo niewyraźnie śpiewa) is a funny word (:D)
Inside you something's there(?)
Death to it you were
View(?) that stupid and queer
In front(?) of the mates (z gęstym akcentem albo might, jako: siły?) you cheer
On the nighttime tug that bear (? :D niby ma sens, ale nie sądzę...)
Beside your closet just scared
Yes, you really care
tell me what it's like in there.

I need only fear
of change(? chains what is this i don't even)

Jak widać, wyzwanie mnie przerasta. Ponieważ nie trzyma się to kupy to wnoszę, że coś bardzo źle zrozumiałem. Ewentualnie: tekst był napisany po pijaku i nigdy nie miał za zadanie się trzymać kupy.

18.12.12

Jeżeli chcesz sam robić muzykę...psychologia i technikalia DAW-a, cz.1

Niniejszy tutorial mniej się będzie skupiał na technikaliach obsługi DAW-a (chociaż i tego trochę będzie, podobnie jak linki do tutoriali na YT czy ogólnym necie), bardziej na stworzeniu odpowiedniego zaplecza psychologicznego i teoretycznego. Z autopsji i po cudzych przypadkach wnoszę, że to tak naprawdę dużo ważniejsze.
Ta część tekstu jest przeznaczona przede wszystkim dla tych, którzy zaczynają od zera (albo prawie od zera). Inni mogą, jeżeli mają ochotę, poczekać na dalsze części.


Wizja artysty przedstawiająca twoją
wizję robienia muzyki.
Niewątpliwie wiele osób w pewnym momencie swojego życia odkrywa ambicje muzyczne. Może stymulus doprowadzający psychikę do tego dziwnego stanu to teledysk, w którym długowłosi faceci wymiatają na gitarach i śpiewają o kasie za nic i cyckach laskach za darmo. Może przeczytałeś jedną opowieść za dużo o życiu rockmena, który dopóki się nie zaćpał, to żył jak król (krainy stanowiącej mieszankę Somalii i Rzeczpospolitej za Sasa); może kusi cię perspektywa założenia peruki i przystawiania dużej trąbki do ucha. Może rodzice katowali cię Brahmsem, a ty dla buntu zacząłeś obsesyjnie wsłuchiwać się w subtelności Sex Pistols, a jako student stałeś się, czytelniku, jedną z dwudziestu chodzących na koncerty noise'owe osób w twoim mieście. A może, po prostu, twoją pasją jest granie albo śpiewanie, a w muzyce odnajdujesz siebie i swoją duszę. To też jest dobre wytłumaczenie, jesteś między przyjaciółmi i niczego nie musisz się wstydzić. Chociaż powinieneś.

Jeżeli odkryłeś, że znalazłeś się w takim położeniu, to pierwsze, co musisz zrobić, to uczciwie rozeznać się w swoim położeniu (sic!). Niektórzy z nas są na tyle fartowni, że edukację muzyczną w jakiejś tam formie mają zapewnioną przez rodziców. Niektórzy, mniej fartowni, edukacji nie mieli, ale mieli organki casio, małą gitarę - albo chociaż grali na flecie w podstawówce i plączą im się po głowie katusze, jak dziwna kobieta kazała przy pianinie buczeć bezsensowny zlepek sylab podczas gdy Rafał z czwartej ławki szeptał "reksiu, reksiu, reksiu". Najmniej fartowni są ci wśród nas, którzy nie mieli ani rodziców, ani organków, ani gry na flecie w podstawówce; musisz wiedzieć, że żadna z tych trzech sytuacji ani z góry nie skazuje cię na porażkę, ani nie predestynuje do sukcesu - ale im mniej miałeś styczności i wykształcenia muzycznego, tym więcej będziesz musiał włożyć ciężkiej pracy w to, co robisz. Nie, nie jesteś geniuszem, który odkryje nadzwyczajne pokłady talentu, które umożliwią ci zrobienie w minutę tego, co innym zajmie godzinę - tak ma tylko Hugh Laurie i ludzie z CSI. Jesteś człowiekiem zdyscyplinowanym i gotowym do ciężkiej pracy, albo nie. Jeżeli nie, to przygotuj się na to, że wszystko będzie ci się rozwlekało w czasie, a to sprawia, że łatwiej się poddać.

Przyjdzie moment, kiedy uświadomisz sobie, że
wszystko to mógłbyś robić z przyjaciółmi. Których nie masz.
Kolejne pytanie, które musisz sobie zadać, to czy rzeczywiście chcesz robić muzykę sam? Jeśli tak, to dlaczego? Wstyd, że inni cię zrypią bo jesteś do chrzanu to niedostatecznie dobra motywacja; jeżeli o to chodzi, to najpierw spróbuj pobawić się z innymi o podobnym poziomie zaawansowania i dopiero potem się zastanawiaj; doświadczenie i tak ci się przyda; czasu nie zmarnujesz.

Robienie muzyki samemu ma kilka przewag nad siedzeniem w grupach muzycznych. Masz absolutną swobodę, sam ustalasz czas na pracę i poziom wysiłku, który wkładasz w projekt, nikt nie krytykuje twoich pomysłów. Z drugiej strony: masz absolutną swobodę, sam ustalasz czas na pracę i poziom wysiłku i nikt nie krytykuje twoich pomysłów.
Każda z korzyści która płynie z działania samopas w tej konkretnej dziedzinie może zacząć szybko działać na twoją niekorzyść. Absolutna swoboda - super, ale nie jesteś Johnem Zornem i bardzo prawdopodobne jest, że brak kierunku cię przytłoczy i się pogubisz. Własny rytm pracy oznacza, że zamiast siedzieć w DAWie będziesz oglądał Sashę Grey dużo częściej, niż się do tego publicznie przyznasz. Brak krytyki oznacza, że ciągle będą umykały ci wtopy, które druga (albo i trzecia i czwarta) para uszu szybko by ci wytknęła. Największą niekorzyścią działania samemu jest ponad wszystko to, że dobrze dobrani członkowie zespołu wzajemnie się motywują do roboty; ciebie motywować może tylko mglista wizja sukcesów w przyszłości.

Czego właściwie potrzeba, żeby robić muzykę? Tego nie wiesz, i na dobrą sprawę nikt tego nie wie, więc na sam początek życzliwie doradzam wszelkie przekonania a propos posiadania talentu, kształtu talentu lub braku talentu wyrzucić na śmietnik. Sądzę, że każdy człowiek o umiarkowanie sprawnej umysłowości może robić muzykę; musi tylko mieć dużo dyscypliny i zdać sobie sprawę z własnych słabości. Taki słuch, przykładowo, który potocznie uważa się jako niezbędny do jakiejkolwiek działalności w tym kierunku, można zastąpić doskonałym zrozumieniem matematyki siedzącej w muzyce. Komponując z chorym uśmiechem swojego dżingla nie możesz zafałszować, jeżeli na wszystko spojrzysz z poziomu liczby; inna rzecz, że to nudne, a słuch bardzo dużo ułatwia - ale rzeczywiście nic cię nie powstrzymuje, a nawet jeżeli masz słuch absolutny, to matematyka i logika całego przedsięwzięcia i tak ci się bardzo przyda.

Tę książkę można podsumować jednym
zdaniem: "jeżeli chcesz coś osiągnąć,
musisz tego chcieć."
Czego na pewno potrzeba, żeby robić muzykę, to chcieć robić muzykę. Jeżeli rzeczywiście się za muzykę zabierzesz, szybko się o tym przekonasz. Zdaje się, że część umuzykalnianych od dziecka omija ten etap, ale myślę, że to po prostu tak, że cała ta frustracja jest dla nich bardzo rozłożona w czasie. Jeżeli zaś zaczynasz od zera, to każdy kolejny dzień będzie katorgą. Pierwsze twoje kilka godzin z DAW-em (Digital Audio Workstation) będzie przepełnione samozachwytem nad materiałem, który zlepiłeś ze źle przyciętych sampli z twojego ulubionego kawałka albo paru ścieżek instrumentalnych marnej jakości. Potem niezawodnie przyjdzie upadek, w którym zorientujesz się, jak bardzo to, co zrobiłeś, jest chujowe; niezawodnie najdą cię też myśli, że może lepiej rzucić to wszystko w diabły i uniknąć dalszych kompromitacji. Popraw sobie humor tym, że jeszcze gorzej mają ci, którzy nigdy nie zrozumieją, że to, co robią jest chujowe. Nie poddawaj się. Przygotuj się na dni, tygodnie, miesiące, w których będziesz sam siebie, czytelniku, widział jako wściekłą sinusoidę będącą ucieleśnieniem nastrojów. To dobrze, bycie sinusoidą niewątpliwie nadaje ci bardziej muzycznego charakteru. Zaciśnij zęby i przyj dalej; po paru miesiącach przejdziesz tę małą selekcję i będziesz mógł zacząć właściwie pracować i na spokojnie cieszyć się z umiarkowanych sukcesów i uczyć się na błędach po to, żeby za jakiś czas zrobić coś naprawdę fajnego. Powinno być jasne, że poród boli.

Specyfika pracy w DAWie to nie tylko stosowanie efektów, podobnie jak Photoshop to nie tylko filtry z działu "artistic". W pierwszej kolejności to potężna psychologiczna batalia z samym sobą. Spójrzmy: przeciętny utwór współczesnej muzyki popularnej ma, dajmy na to (wysysam tę liczbę z palca na bieżąco), trzy i pół minuty. Okazuje się, że ty sam - sam! - musisz być tych minut kompozytorem i producentem, a jeżeli zamiast elektroniki pójdziesz w jakiś miks lub czysto instrumentalną, to też instrumentalistą, wokalistą i domorosłym inżynierem dźwięku; musisz być też przede wszystkim swoim własnym recenzentem. Za jakiś czas będziesz stanowił też swój własny pion marketingu.

W większości przypadków różne obowiązki przypadają na ekspertów znających swoje działki od podszewki, a ty jesteś amatorem we wszystkim; trzy i pół minuty to wbrew pozorom dużo, jeżeli ktoś poza życzliwymi kolegami ma tego z własnej woli słuchać. Jak możesz się domyślić jest to gotowa recepta na załamanie psychiczne, chyba, że masz emocjonalność księgowego ZUSu, albo w ogóle się nie przejmujesz. Jeżeli się w ogóle nie przejmujesz, to skąd pomysł, żeby robić muzykę? Zajmij się czymś pożytecznym, jak budowanie szkół czy mostów; zarabiaj pieniądze.

Podsumowując, jeżeli zaczynasz:
1) na samym starcie przygotuj się psychicznie do tego, co cię czeka (udręka, myśli samobójcze, jeżeli lubisz kawę to nadciśnienie, stany lękowe i ryzyko zawału)
2) odetchnij głęboko i uświadom sobie, że twoje porażki na starcie są czymś zupełnie naturalnym, i spotykają każdego (chociaż niewielu lubi o nich opowiadać). Szczególnie, jeżeli niewiele miałeś wcześniej kontaktu z muzyką od kuchni. Daj sobie czas, nie rób z siebie flagelanta.

W następnej kolejności są przygotowania sprzętowe. Pierwszą rzeczą, która powinna cię zainteresować jest jeszcze nie sam DAW, ale keyboard czy coś w tym guście, co możesz podpiąć do komputera przez MIDI albo USB. Jeżeli nie grałeś jeszcze na niczym instrumenty klawiszowe to bardzo dobry wybór na początek ze względu na bardzo przejrzyste rozłożenie dźwięków; jeżeli grasz już na jakimś innym instrumencie, to klawiatura i tak ci się przyda, bo to najwygodniejszy input, który pozwoli ci komfortowo komponować w midi i korzystać z wielu funkcji DAWa i wtyczek VST. Jeżeli nie bardzo czaisz czym jest midi albo VST, nie przejmuj się. Uwierz mi na słowo, że to ważne rzeczy. Ewentualnie, jeśliś taki nieufny, zapytaj Google'a.

Stereotypowy keyboard.
Zauważ, że ma więcej klawiszy niż WSAD.
Pierwsza klawiatura (podobnie jak każdy pierwszy sprzęt) nie powinna być droga, chyba, że masz dzianych rodziców, jesteś na utrzymaniu bogatej żony/bogatego męża albo pracujesz w korpo. Przejrzyj allegro: w okolicach trzech-czterech stów powinieneś dostać coś spokojnie na dłuższy czas wystarczającego. Nie daj się wmanewrować w myśli, że potrzebujesz porządnego sprzętu; to tylko narzędzie prokrastynacji, a porządny sprzęt to będzie wisienka na torcie którą zjesz, jak już się upewnisz, że chcesz poważnie inwestować; dodatkowo to nie jest tak, że sprzęt gorszej kategorii oznacza, że czegoś tam nie będziesz w stanie zrobić. Będziesz, tylko więcej wysiłku ci to zajmie, poza tym do rzeczy do których faktycznie przydałoby ci się coś lepszego dojdziesz dopiero za jakiś czas. Teraz ważne, żeby zacząć. Na start lepiej wziąć coś z przynajmniej czterema oktawami, przy okazji można się na takich nauczyć grać. Wyobraź sobie minę znajomych, kiedy usiądziesz przy pianinie kolegi i z dumnym wyrazem twarzy uderzysz w akord - po to tylko, żeby uświadomić sobie, że nie wiesz co właściwie miałeś zagrać.

Dalej: przestudiuj swój komputer. Polecam minimalnie dwa, najlepiej cztery gigabajty RAMu i przyzwoity dwurdzeniowy procesor - dodatkowo stosunkowo szybki dysk twardy. Jeżeli cię nie stać, to teoretycznie będziesz w stanie pracować na czymś słabszym, ale z doświadczenia wiem, że to droga przez mękę. Do wyboru będziesz miał albo pracować na przestarzałym sofcie, albo znosić jak twój komputer się krztusi. Jedno i drugie jest do bani.

Potem rzecz najważniejsza, czyli karta dźwiękowa, potem pierwsze kroki z syntezatorami i zapisem MIDI,  potem wreszcie DAW - ale o tym w następnej części.

3.11.12

Hiatus

Przełom jesienno-zimowy zawsze jest dla mnie czasem wielkiej ilości myśli i małej ilości mowy, małej ilości uczynków i wielkiej ilości zaniedbań. Derfor hiatus. Przepraszam i wrócę.

29.9.12

Barbara



W przerwie wymyślania większych, poważniejszych postów: Barbara. Francuska piosenkarka okres swojej świetności przeżywała w połowie ubiegłego wieku, i dysponowała wówczas najbardziej poruszającym głosem, jaki kiedykolwiek słyszałem.

Wszystkie te akcenty, piękna barwa, te wariacje w dynamice, przejścia od czułego, ciepłego i aksamitnego tonu do czegoś niesłychanie gromkiego i dramatycznego, lekkie i naturalnie brzmiące skakanie po tonach i tempach i wszystkim, gęste wibrato. Wychodzi z tego cudowna muzyka, do docenienia której znajomość francuskiego jest prawie całkowicie zbędna.

Na piratebayu jest do ściągnięcia całe integrale (jest i wersja w mp3 i we FLAC), i polecam. Nie wiem jak w Polsce może być z dostępem do legalnych kopii, ale sama Barbara już, niestety, nie żyje, a od czasu jej najwspanialszych nagrań minęło już tyle czasu, że niedługo i tak przestaną być chronione prawami autorskimi.

25.9.12

Kokon drugi

I. Po wielogodzinnych przemyśleniach nie potrafiłem już zaprzeczyć myśli, jakoby posiadanie bloga ściśle prywatnego mijało się z celem. Wyrozumowałem, że posiadanie takiego bloga w czasach facebooka i innych środków narcystycznej ekspresji mogłoby w moim wypadku służyć jedynie komunikacji za pośrednictwem międzywierszy, wierszowanych łgarstw i przekazów podprogowych; te wszystkie rzeczy kierowałbym do ludzi, którzy i tak prędzej czy później staliby się adresatami komunikatu klarownego. Nauczono mnie najpierw, że bytów się nie mnoży ponad potrzebę; potem nauczyłem się sam, że nie mnoży się ich ponad dostępne środki. Te nauki uczyniły mnie wszechstronnie lepszym człowiekiem. Nauczyłem się w ogóle już prawie wszystkiego, a jedyne czego jeszcze nie zdołałem się nauczyć, to oglądu na świat takiego, żeby ponad potrzebę nie mnożyć słów.


II. Szata graficzna bloga pozostaje otwarta na wewnętrzne deliberacje i w ciągu najbliższego czasu ulegnie zapewne zmianom.


III. Ten utwór jest tak straszny, że przesłuchałem go już z piętnaście razy, a klip mi się bardzo podoba.



IV. Kolejne notki powinny mieć już więcej sensu. Wkrótce: informacja o szykowanym przeze mnie coverze Jacquesa Dutronca, statut bloga, kilka słów o Amandzie Palmer i Dresden Dolls.