1.3.13

HTDA - Welcome Oblivion


Trent znowu to robi. Im jest starszy, tym bardziej lubi frustrować swoich fanów. Poprzednią trasę koncertową nazwał "Wave Goodbye Tour", teraz obwieszcza start nowej i opowiada o tym, jak to z kolegami "dyskutuje czym jest Nine Inch Nails i otwiera się na nowe pomysły". Oczywiście, ani słowa o nowej płycie. Co, natomiast, dostajemy, to Welcome Oblivion, wydane pod przydługim i jakby bezsensownym szyldem "How To Destroy Angels". "How To Destroy Angels" przypomina mi, że w sumie założyłem parę lat temu z kolegą formację metalową o nazwie "Masters of The Postmodern Vortex Caught in The Act". Jeżeli skalę sukcesu mierzyć długością nazwy, to jesteśmy na dobrej drodze; póki co pracujemy ostro nad tym, żeby polubić metal.

Najlepsza płyta TR, czyli "Strobe Light"
stanowi prawdziwy dyplom hipsterstwa.
Dla każdego fana Trenta cover art nowej płyty powinien być przypominajką ARG-a związanego z wydaniem Year Zero, co stanowi pewien istotny trop. Po pierwsze, Trent osuwa się coraz bardziej w glitchujące brzmienia, połamane, elektroniczne rytmy, bez porzucenia jego charakterystycznych zagrywek harmonicznych i dysharmonicznych. Po drugie, płyta ta już bardzo wyraziście daje do zrozumienia, kto w tym duecie muzycznym nosi spodnie. W pierwszej EP-ce Mariqueen miała dużo mocniejszą rolę, w Welcome Oblivion jest już zdecydowanie bardziej w tle muzyki Trenta; wychodzi to płycie raczej na dobre.

Dosyć zabawnym efektem ubocznym tej dominacji jest to, że przy większości utworów lada moment spodziewam się usłyszeć głos Trenta. Nie znaczy to, że Mariqueen jest tu piątym kołem u wozu, wręcz powiedziałbym, że moje ulubione utwory z tej płyty mocno konceptualnie bazują na jej wokalu - wreszcie czasami słyszalnym w pełnej krasie, bez dziesiątków reverbów, delayów czy przesterów, bez dominującego poprzednie EP astmatycznego szeptu przywodzącego na myśl francuski sexypop. Najciekawszym muzycznie utworem płyty jest prawie siedmiominutowy Ice Age, w którym dość warsztatowy śpiew Mariqueen słychać czysto, co świetnie łączy się z trentowymi porządkami tonalnymi, lekko przesterowanym padopodobnym czymś w tle i okazjonalnymi dysharmonizującymi dźwiękami, rujnującymi coś, co w innej aranżacji mogłoby być stosunkowo przyjemnym i hipsterskim utworem pop. "Ice Age" z samym tylko Trentem nie mogłoby się udać.

This is the key to understanding
czemu HTDA istnieje.
Problematycznym potrafi być za to, kiedy Trent na dobre wykorzystanie śpiewu żony nie ma pomysłu. W pierwszych dwóch utworach płyty równie dobrze mogłoby go nie być, nawet chyba by na tym zyskały, chociaż i tak byłyby dość męczące; w "How Long", który jest chyba promowany jako pop-wizytówka płyty, Mariqueen często brzmi jakby naśladowała TR z "All The Love in The World". Gdzieniegdzie śpiewają w duecie, i to głos Trenta zdaje się być tym wiodącym. Takich drobnych wejrzeń w ich pożycie artystyczno-seksualne jest na płycie dużo, do tego stopnia, że ośmielam się twierdzić, że wkład wokalistki w kompozycje na płycie jest bliski zeru, a mąż (niezawodnie w koszulce typu wife-beater) rozstawia ją cyfrowo po kątach. MR śpiewa albo bardzo warsztatowo, albo jak dużo ładniejsza wersja męża: trochę wyższa i z biustem, tylko usta chyba silikonowe.

Podsumowanie płyty, w związku z powyższym akapitem, przedstawię tak: płyta jest ciekawa, i brzmi jak swoisty blend dojrzalszych wersji estetyki "With Teeth" i "Year Zero"; nie wiem tylko, czy ktoś poza trentofilami znajdzie siły, żeby przebić się przez pierwszych kilka utworów i dać wystarczająco dużo kredytu zaufania żeby wczuć się w ogólny koncept formalny. HTDA potrzebuje formalnej rewolucji, żeby stanąć mocno na własnych nogach i przyciągnąć własnych fanów niezależnych przynajmniej częściowo od fanbase'u NIN - a na to Trent jeszcze, najwyraźniej, nie jest gotowy. Albo już nie jest gotowy, bo może chodzi o to, że jest stary i mimo siedzenia na siłowni niedługo umrze <3.

Płyty można w całości posłuchać na Groovesharku